Witold Jurasz Witold Jurasz
1873
BLOG

Brexit czyli test z dojrzałości dla polskich elit

Witold Jurasz Witold Jurasz UE Obserwuj temat Obserwuj notkę 49

Decyzja Brytyjczyków o wyjściu z Unii Europejskiej stawia Polskę przed nowymi wyzwaniami, a naszą klasę polityczną przed być może najtrudniejszym egzaminem od dziesięcioleci. Wiele wskazuje na to, że możemy tego testu nie zdać. Kto wie, czy jeśli nasze elity polityczne zawiodą nie trzeba będzie wezwać na pomoc elit biznesowych, by te mocniej angażując się w życie publiczne pomogły i Polsce i – koniec końców – również sobie.

Polska musi wypracować poważną odpowiedź na Brexit, który oznacza nie tylko zmianę układu sił w UE, ale wpływa też na nasze bezpieczeństwo. Wyjście Londynu z UE to osłabienie euroatlantyckiego wymiaru Unii. Radość z jaką powitano Brexit w Moskwie pokazuje jak ważnym jest to, by nasz kraj nie był tylko widzem obserwującym ewolucję Unii Europejskiej. Brak brytyjskiego, zawsze nieco eurosceptycznego (choć niekoniecznie antyunijnego), głosu, który wstrzymywał federalistyczne tendencje Berlina i Paryża skutkować będzie wzmocnieniem tendencji do obejmowania integracją europejską i idącym w ślad za nim przeregulowaniem kolejnych dziedzin życia, poszerzaniem kompetencji biurokracji unijnej i dalszym ograniczaniem suwerenności państw członkowskich UE. Już teraz skądinąd widać, że elity europejskie nie wydają się zdolne do refleksji nad tym, czy idąc zarysowaną wyżej drogą, nie będą jedynie napędzać poparcia siłom eurosceptycznym. Tych zaś nie brakuje w naszym kraju. Wbrew jednak przekonaniu naszych elit, to nie PiS, a siły na prawo od rządzącej partii są niechętnie Unii Europejskiej. Nasze rodzime elity chętnie jednak wmawiają PiS wrogość do Unii, bo w ich przekonaniu jest to skuteczna metoda odebrania Prawu i Sprawiedliwości umiarkowanych wyborców i nic to, że skutkiem tak obranej taktyki może stać się staczanie partii Jarosława Kaczyńskiego w kierunku już nie euroostrożności, ale wprost eurosceptycyzmu. Z drugiej strony taktyka polityczna liderów PiS każe im dbać o romans z siłami na prawo od PiS i nic to, że sił tych tak realnie – poza Internetem i poza jedną demonstracją raz na rok w Warszawie, realnie nie ma. Okazuje się jednak, że złudzenie optyczne, a tym jest przekonanie, że na prawo do PiS jest jakaś zagrażająca mu siła, jest na tyle silne, że niektórzy politycy rządzącej partii nawiązują „niebezpieczne związki”, zapominając, że David Cameron też tylko „grał”. Dramatyczna różnica polega na tym, że Camerona z lewej strony nikt nie wpychał w duszną atmosferę antyunijnej retoryki. Druga istotna różnica to ta, że Wielka Brytania – w odróżnieniu od nas – może sobie pozwolić nawet na taki eksperyment jak opuszczenie Unii Europejskiej. Zakładając, że nasze elity polityczne są na tyle dojrzałe (na użytek tego tekstu warto poczynić takie brawurowe założenie), by zaprzestać prowadzenia wyżej opisanych destrukcyjnych i skrajnie niemądrych gier, należałoby zadać sobie pytanie o to, jakiej Unii chce Polska?

Oto bowiem zaczyna się dyskusja o tym jak powinna wyglądać Unia Europejska po Brexicie. Słychać już propozycje Berlina i Paryża. Warszawa próbuje włączyć się w dyskusję. Nasz głos oczywiście nie będzie ważył tyle, co niemiecki, ale słabo się przebija z innego powodu. Osłabia go otóż brak konsensusu elit politycznych odnośnie tego jakiej Unii chcemy. Debata – tak polityczna, jak i ekspercka, prowadzona jest na zasadzie dyskutowania zwolenników danej opcji z innymi zwolennikami tejże. W efekcie salon ma salonową wizję Europy, a pisowski lud polityczny – pisowską. Ani jedna ani druga nie nadaje się do przedstawienia naszym partnerom w UE, bo obydwie są zbyt doktrynerskie. Widzą to i raportują do swoich stolic ambasadorowie państw unijnych, akredytowani w Warszawie. Polska znajdując się w stanie permanentnego i – jak na standardy europejskie - skrajnego konfliktu wewnętrznego nie jest w stanie zaproponować rozwiązań, które zostaną potraktowane na poważnie przez naszych partnerów. Nikt bowiem nie będzie brał na serio propozycji Warszawy bez gwarancji, iż po kolejnych wyborach nasz kraj nie zrobi wolty politycznej o 180 stopni, szczególnie, że raz już – przy okazji naszego sławetnego resetu z Rosją – zakwestionowaliśmy naszą dotychczasową politykę zagraniczną. Skądinąd warto w tym miejscu nazwać rzecz po imieniu. Rząd Donalda Tuska prowadził politykę zagraniczną sprzeczną nie z tym, co na prawicy zwykło się nazywać dziedzictwem Lecha Kaczyńskiego, ale z dziedzictwem, w które – owszem - wpisywała się polityka Ś.P. Prezydenta, ale której twórcami byli Tadeusz Mazowiecki i Krzysztof Skubiszewski.  W ramach tej polityki z jednej strony dążyliśmy do zbliżenia z Zachodem, ale z drugiej – gdy takie były nasze interesy – nie wahaliśmy się dokonywać odważnych kroków wbrew Zachodowi. Dlatego 2 grudnia 1991 roku Polska, jako pierwszy kraj na świecie uznała suwerenność i niepodległość Ukrainy. Pogodzenie przeświadczenia o tym, iż nasze miejsce jest na Zachodzie z wolą realizowania w ramach Zachodu naszych interesów jest jak się okazuje możliwe. Ostatnie lata, to jednak już niestety tylko z jednej strony płynięcie w głównym nurcie bez ambicji przebijania się z naszymi postulatami – z drugiej mylenie asertywności z agresją i nie zważanie na własny image. Dyplomacja tymczasem to nic innego jak umiejętność możliwie korzystnego wyważenia tego, czego chcemy z tym, z czego należy ustąpić. W naszym kraju jedna strona pamięta niemal wyłącznie o tym, czego chcemy, a druga zajęta słuchaniem czego się od nas oczekuje zapomina, by sformułować nasze własne oczekiwania.  Warszawa, znajdując się naprzemiennie na kolanach lub też wstając z kolan, zapomina, że przy stole negocjacyjnym należy po prostu siedzieć.

Polsce potrzebny jest – w obliczu tak poważnego wyzwania geopolitycznego jak Brexit -  nie jeden kompromis, a w istocie kultura kompromisu. Jak powiedział b. kanclerz Niemiec Helmut Schmidt „Kto nie umie zawierać kompromisów, jest bezużyteczny dla demokracji”. Problemem Polski jest jednak nie tylko brak kompromisu, ale również i to, że przy stole negocjacji liczą się nie hasła i nie generalne idee, a konkrety. Tych u nas zaś niemal zawsze brakuje i nawet, gdy mamy jakiś pomysł, to rzadko jest on przełożony na język konkretnych rozwiązań. I tu jednak z pomocą przychodzi były kanclerz, który kiedyś powiedział, że „kto ma wizje, ten powinien iść do lekarza”. Jeśli więc naprawdę chcemy wpłynąć na kształt Europy po Brexicie, to najpierw nauczmy się rozmawiać sami ze sobą. A gdy to się uda miejmy mniej wizji, a więcej konkretów. Czy to możliwe? Kto wie, czy bez zaangażowania się w politykę elit biznesowych, dla których właśnie kompromis i konkrety są istotą działalności, będzie to realne.

------------------------

Powyższy tekst ukazał się 28.06.2016 na łamach Dziennika - Gazety Prawnej

Zwolennik realpolitik, rozumianego nie jako kapitulanctwo, a jako coś pomiędzy romantyzmem nieliczącym się z realiami, a cynizmem ubierającym się w szaty pozytywizmu. W blogu będę pisał głównie, aczkolwiek nie wyłącznie, o polityce zagranicznej. Z przyjemnością powitam ew. komentarze, również te krytyczne, ale będę zobowiązany za merytoryczną dyskusję - choćby i zażartą, byleby w granicach dobrego smaku.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka